W cyklu „Ale historia!” przypominamy wydarzenia - niektóre dramatyczne, inne z przymrużeniem oka - które mają jednak jedną wspólną cechę: w ostatnim półwieczu żyli nimi mieszkańcy powiatu świeckiego.
Zanim na dobre rozwinęły się pierwsze prywatne sklepy, a później także w pierwszych latach ich funkcjonowania, drobni kupcy zajmujący się handlem obwoźnym, opanowali rynki i ryneczki miast i wsi, oferując, co tylko dusza zapragnie. Dominowały towary, a często zwykłe podróbki z Turcji, Chin, Tajwanu i Korei Południowej, bo krajowy przemysł nie był w stanie nadążyć za popytem.
W 1990 r. nie było chyba miasta, miasteczka i większej wsi, w której nie pojawiłyby się blaszane „szczęki”, kryte brezentem małe stoiska czy po prostu zwykłe leżaki z towarem rozłożonym pod chmurką. Nie inaczej było w Świeciu.
Charakterystyczne dla tamtych czasów były spory między kupcami trudniącymi się handlem obwoźnym, którzy zwykle mieli swoje stoiska na centralnych placach miast, a właścicielami pobliskich sklepów.
Ci drudzy narzekali, że handlarze, którzy nie muszą płacić za wynajem i utrzymanie lokali, psują im interesy sprzedając towar po niższych cenach. Ci pierwsi powoływali się na wolny rynek.
W Świeciu konflikt między handlującymi na Dużym Rynku a właścicielami okolicznych sklepów osiągnął taki rozmiar, że 17 maja 1991 r. zwołano nadzwyczajną sesję rady. Utworzono punkt konsultacji społecznych, który miał pomóc w rozstrzyganiu sporów. Podczas głosowania radni zdecydowanie opowiedzieli się za utrzymaniem handlu obwoźnego.
Nie rozwiązało to konfliktu. Dochodziło do kłótni między obydwiema zwaśnionymi stronami, pisania donosów, a nawet szarpaniny.
W ciągu następnym paru lat część właścicieli straganów na Dużym Rynku zarobiło na tyle, że otworzyło własne sklepy, zakłady usługowe i produkcyjne, inni przenieśli się na targowisko na Mariankach, a jeszcze inni zrezygnowali z działalności, kiedy stała się mniej opłacalna.