Świecianie po raz pierwszy mieli okazję zobaczyć ruchome obrazy w 1907 r. Projekcje krótkich, zwykle amerykańskich produkcji, odbywały się w tzw. Domu Polskim. Mowa o kamienicy stojącej u zbiegu ulic Sądowej i Szkolnej. W tej samej sali występy miał amatorski teatr, spotykali się także członkowie organizacji patriotycznych.
Pierwsze kino z prawdziwego zdarzenia uroczycie otwarto w 1916 r. Na jego potrzeby zaadaptowano parter kamienicy przy głównym miejskim placu, dzisiejszym Dużym Rynku. Kino Astoria mogło pomieścić 148 widzów. O popularności nowej formy rozrywki może świadczyć fakt, że w okresie międzywojennym każdego dnia wyświetlano trzy filmy, a repertuar zmieniał się dwa razy w tygodniu.
REKLAMA
„Małe” i „duże” kino
Z czego śmiali się świecianie (bo głównie po to przychodzili do kina)? Wedle zachowanych dokumentów, największą frekwencję miały komedie z Charlie Chaplinem, Busterem Keatonem i Haroldem Lloydem, największymi gwiazdami amerykańskiego filmu niemego.
Na przełomie lat 20. i 30 zaczęło pojawiać się coraz więcej polskich produkcji, które wylansowały nowe gwiazdy: Adolfa Dymszę, Eugeniusza Bodo, Jadwigę Smosarską, Mieczysławę Ćwiklińską czy Elżbietę Barszczewską. Do maja 1939 r. właścicielem kina był Wilhelm Gandras. Potem interes przejął Ksawery Frąckowski.
REKLAMA
Rok 1945 przyniósł nie tylko kolejne zmiany własnościowe, ale także nową nazwę. Astorię przemianowano na Wisłę. Nie przyjęła się jednak ona wśród mieszkańców. Na Wisłę mało kto mówił inaczej, jak „małe kino”.
Z kolei „dużym kinem” był Wrzos, oddany do użytku w przebudowanym Powiatowym Domu Kultury w 1959 r. Przymiotnik „duży” jak najbardziej do niego pasował, zważywszy że sala mogła pomieścić aż 522 osoby (o 170 więcej niż dziś).
Nie tylko wielkość sali wyróżniała ten obiekt. W roku 1959 było to jedyne w ówczesnym województwie bydgoskim kino oferujące panoramę. Inna rzecz, że produkcji wymagających takiego ekranu było stosunkowo niewiele. Gdy jednak nadarzała się możliwość, nic nie stało na przeszkodzie, aby cieszyć się obrazem z szerokiego ekranu.
REKLAMA
Z tyłu ekranu
Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, „małe” i „duże kino” były całkowicie odrębnymi podmiotami. Pierwsze podlegało Okręgowemu Przedsiębiorstwu Rozpowszechniana Filmów (OPRF), drugie Powiatowemu Domowi Kultury. Co z tego wynikało? Chociażby różny dostęp do filmowych nowości.
- Niemal zawsze najpierw docierały one do Wisły, a dopiero później do znacznie większego Wrzosu - wspomina Andrzej Franczek, który w 1984 r. rozpoczął pracę jako pomocnik, a później kinooperator w Wiśle. - Często bywało tak, że gdy u nas kończyliśmy już grać jakiś film, przewoziliśmy go do Wrzosu.
REKLAMA
Otworzy się w nowym oknieOtworzy się w nowym oknie
Zasadniczym mankamentem Wisły była wielkość sali, z którą wiązała się duchota. Mogło się tam pomieścić maksymalnie 120 osób, a gdy grano film panoramiczny tylko 80, bo rozciągano wtedy specjalny ekran zabierający część sali. Za każdym razem po jego drugiej stronie znajdowało się kilkadziesiąt, teoretycznie wolnych, miejsc. Nie zawsze były one jednak puste.
- Zdarzało się to dość rzadko, ale były takie hity, że ludzie byli gotowi siedzieć nawet po drugiej stronie ekranu - mówi Franczek. - Nie przeszkadzało im to, że obraz jest odwrócony, ani nawet to, że nie mogą przeczytać napisów. Jeśli ktoś przychodził na film po raz piąty czy szósty znał już wszystkie kwestie na pamięć - śmieje się.
W Przechowie, w budynku obecnego przedszkola, do 1987 r. mieściło się kino Pomorzanin
Takimi absolutnymi hitami, który zawojowały zbiorową wyobraźnię, zwłaszcza młodych ludzi, były „Wejście smoka” i „Klasztor Shaolin”. Tego szaleństwa i gigantycznej frekwencji dziś nikt nie jest w stanie zrozumieć. Zwłaszcza, że nie było żadnej promocji, gadżetów czy konkursów z nagrodami.
Zabójcze wideo i nysa z filmami
Bywało, że kinooperatorzy z drżącymi rękami zakładali taśmę z „przebiegiem” np. 1600 wyświetleń. Według ówczesnych standardów maksymalna liczba wynosiła 500. Jednak w przypadku największych przebojów kasowych nie sposób było się tego trzymać. Brakowało nowych kopii i grano z tego, co było. Nikomu nie przeszkadzały rysy czy trzaski. Gorzej było, gdy taśma rwała się, do czego miała prawo po tak intensywnej eksploatacji.
REKLAMA
Wielu starszych mieszkańców zapewne z sentymentem wspomina także niedzielne poranki wyświetlane o godz. 10.00 Zwykle była to godzinna składanka popularnych bajek.
Historia Wisły zakończyła się w 1990 r. Nie była w stanie konkurować z techniką wideo, szturmem zdobywającą popularność.
Nieco wcześniej upadł Pomorzanin w Przechowie. Kino otwarto w 1949 r. w pomieszczeniu po byłej restauracji. Podobnie jak Wisła, znajdowało się ono w strukturach Okręgowego Przedsiębiorstwa Rozpowszechniana Filmów. Seanse odbywały się dwa razy w tygodniu: we wtorki i w piątki. W 1987 r. przebudowana sala kinowa stała się częścią Przedszkola nr 3.
REKLAMA
Otworzy się w nowym oknieOtworzy się w nowym oknieOtworzy się w nowym oknieOtworzy się w nowym oknieOtworzy się w nowym oknieOtworzy się w nowym oknie
Oprócz stałych kin, filmy wyświetlano również w świetlicach szpitala psychiatrycznego i cukrowni. Istniały również dwa kina objazdowe - nr 7 i 15 - podległe OPRF.
- Projektor, ekran, głośniki i oczywiście metalowe skrzynie z filmami wożono nysą od miejscowości do miejscowości – wspomina Andrzej Franczek, który przez jakiś czas pracował także w ten sposób. - W niektórych świetlicach była specjalnie przygotowana biała ściana i wtedy odchodził problem z rozkładaniem ekranu. Tak było na przykład w Warlubiu. Tłumy nadciągały też na projekcje pod gołym niebem w Tleniu. Chyba największe pojawiły się na filmie „Jezus z Nazaretu”.
Grali dla jednego widza
Dziś swoją historię w dalszym ciągu pisze tylko Wrzos. Obecnie może pochwalić się cyfrową jakością obrazu, nowym nagłośnieniem i wyremontowaną salą z wygodnymi fotelami. Jednak był moment, że i jego los wisiał na włosku.
REKLAMA
- Początek lat 90. był trudny dla kina - przyznawała w rozmowie z miesięcznikiem „Teraz Świecie” dwa lata temu Urszula Hellwig, która przez 12 lat pracowała jako kasjerka w „dużym kinie”. - Zastanawiano się nawet czy go nie zamknąć, bo widzów było coraz mniej. Na wiele seansów sprzedawałam tylko jeden bilet. I mimo to, graliśmy dla tego jednego widza. Prawdę mówiąc, czasami ówczesny kierownik ośrodka, Ireneusz Figurski, miał do mnie pretensje, że sprzedałam ten bilet, bo więcej kosztował nas prąd niż zarobiliśmy. Tyle, że ja zawsze uważałam, że na kulturze nie trzeba zarabiać. Zresztą były filmy, które wyrównywały te straty i w rocznym bilansie nie wyglądało to tak źle. Gdy na ekranie pojawiały się takie przeboje, jak „Młode wilki” czy „Psy”, trzeba było stać w długiej kolejce żeby kupić bilet.
a.bartniak@extraswiecie.pl
Tekst powstał we współpracy z miesięcznikiem „Teraz Świecie”.
REKLAMA
oj co się stalo ??? nie wolno
oj co się stalo ??? nie wolno chwalić Andrzeja ???
A dlaczego zapomniano o panu
A dlaczego zapomniano o panu Ciesielskim? to cikawy operator był.