Co poruszało lokalną opinię publiczną równo 80 lat temu, w lutym 1938 roku? Całkiem sporo. Na tyle, że dla zachowania płynności narracji podzieliliśmy wydarzenia z tego miesiąca na trzy części.
Najgłośniejszymi sprawami były niewątpliwie rodzinny dramat w Średniej Hucie i werdykt sądu w sprawie ordynatora szpitala w Świeciu, oskarżonego o spowodowanie śmierci pacjenta.
Syn kontra ojciec
Średnia Huta to mała wieś położona w lasach około 2 km od Lipinek i kilkanaście kilometrów od Warlubia (dziś liczy ok. 70 mieszkańców).
W jednej z chat mieszkali wspólnie Jan Ciesielski, który zajmował jej połowę oraz jego 43-letni syn Alojzy z żoną i dwójką dzieci. Jan i Alojzy podzielili między siebie dom na pół, żeby nie wchodzić sobie w drogę. Na niewiele się to jednak zdało, bo regularnie dochodziło między nimi do kłótni, o czym plotkowała cała wieś.
„Dziennik Bydgoski” w wydaniu z 15 lutego 1938 roku pisał:
(Alojzy) wzniecił taką niezgodę w rodzinie, iż przed trzema tygodniami jego żona wraz z dziećmi uciekła do swej rodziny w Wielkim Komórsku. Po trzech tygodniach, w nocy na piątek 11 bm. mieszkańcy wsi zostali przestraszeni alarmem, że pali się zagroda Ciesielskich, lecz zanim zdołano podjąć jakąś skuteczniejszą akcję ratowniczą, budynki spłonęły.
Dom w ogniu
Wybudzony ze snu Jan Ciesielski zerwał się z łóżka i zobaczywszy, co się dzieje, próbował uciec z domu. Drzwi były jednak zatarasowane. Mimo że nie był już najmłodszy (skoro jego syn miał 43 lata, on sam miał zapewne około 65), udało mu się wydostać przez nieduże okno.
Podczas policyjnego dochodzenia okazało się, że Alojzy napisał list pożegnalny i zaniósł go do sąsiada. Potem wrócił, zatarasował drzwi do mieszkania starego Ciesielskiego i podłożył ogień w swojej izbie, by puścić z dymem całą zagrodę wraz ze śpiącym ojcem.
Kiedy domostwo stało w morzu płomieni, poszedł do pobliskiego lasu i tu na pierwszym z brzegu świerku powiesił się – kończy artkuł gazeta.
Jaka ochrona danych?
Dzisiejszych czytelników może dziwić, że tak otwarcie podawano w tamtych czasach imiona i nazwiska uczestników wydarzeń (i to zarówno sprawców, jak i ofiar). Wtedy jednak nikt nie słyszał o ochronie danych osobowych. Walono więc prosto z mostu, że np. kasjer X, mieszkający przy ulicy Y i pracujący w firmie Z zdefraudował taką a taką sumę pieniędzy. I podawano taką informację na podstawie samego podejrzenia policji, zanim jeszcze prokuratura sporządziła akt oskarżenia, a sąd wydał wyrok.
Śmierć profesora
Kolejnym głośnym wydarzeniem z lutego 1938 roku, na którego sądowy finał z niecierpliwością czekali mieszkańcy, była sprawa doktora Mariana Oszwałdowskiego, ordynatora w szpitalu powiatowym w Świeciu.
W styczniu 1937 roku 36-letni ordynator przeprowadził operację usunięcia przepukliny u prof. Treichla, uczącego w świeckim gimnazjum. Jak to czasami bywa, operacja się udała, ale pacjent nazajutrz… zmarł.
Prokuratura oskarżyła go o nieumyślne spowodowanie śmierci, a sprawą zajął się Sąd Okręgowy w Grudziądzu. Po zapoznaniu się z opinią biegłych (jednym z nim był dr Józef Bednarz, dyrektor szpitala psychiatrycznego w Świeciu), sędziowie uznali w czerwcu 1937 roku, że Oszwałdowski postępował zgodnie ze sztuką lekarską i jest niewinny.
Finał sprawy
Rodzina profesora nie była zadowolona z wyroku i wniosła apelację. Bezskutecznie. Jak podaje „Dziennik Bydgoski” z 19 lutego 1938 roku, sąd apelacyjny utrzymał w mocy wyrok uniewinniający pierwszej instancji.
Nie wiadomo, jak jego adwersarze z sali rozpraw, czyli rodzina prof. Treichla, ale Oszwałdowski, jak udało się ustalić, przeżył wojnę. Zmarł w 1973 roku w Toruniu.
a.pudrzynski@extraswiecie.pl
Komentarze (0)