Nie trzeba wyjeżdżać nad morze, żeby poczuć lato. Czasem wystarczy niedzielne popołudnie nad Wdą, z widokiem na zamek, dźwiękiem śmiechu dzieciaków z placu zabaw i zapachem czegoś, co właśnie ląduje na grillu w pobliskim ogródku. Lato w Świeciu smakuje wyjątkowo. To nie tylko koncerty pod chmurką czy spacery po nadrzecznych ścieżkach. To też chwile, kiedy w ogródku pod murami zamku zamawiasz coś, po czym ślinka cieknie jeszcze zanim kelner zdąży wrócić do kuchni.
Niektórzy twierdzą, że Świecie się nie zmienia. Że to cały czas to samo senne miasteczko, gdzie życie płynie leniwie, a czas zatrzymał się gdzieś między latami 90. a remontem rynku. Ale wystarczy ruszyć się z kanapy, żeby zobaczyć, że właśnie w tym tempie jest urok. Bo lato nie potrzebuje zgiełku. Lato potrzebuje smaku. A w Świeciu ten smak jest bardziej lokalny niż gdziekolwiek indziej. I nie chodzi tylko o miejscówki z dobrym jedzeniem, których znajdzie się kilka. Chodzi o atmosferę, o to dziwne uczucie, kiedy słońce przebija się przez liście nad Kanałem Młyńskim, a ty akurat jesz lody, które smakują dokładnie jak te z dzieciństwa. Może trochę bardziej mleczne, może bardziej sorbetowe, ale pamięć smaku robi swoje.
Spacerując bulwarem można wpaść na koncert, a może po prostu na kogoś znajomego. To się tu zdarza częściej niż w większych miastach. Ludzie w Świeciu jeszcze się witają. Jeszcze się zatrzymują na kilka słów. Czasem zamieniają je w godzinę rozmowy, kończąc ją piwem nad rzeką i wspólnym narzekaniem na pogodę, która znów nie może się zdecydować, czy będzie tropik, czy znowu lunie jak w październiku.
Ale nie narzekamy zbyt długo, bo wiadomo, że każda pogoda jest dobra, jeśli w tle gra muzyka, z zamku dochodzą dźwięki jakiegoś lokalnego festiwalu, a gdzieś z knajpy na rogu unosi się zapach zapiekanek z ostrym sosem, który niby nie ma w sobie nic specjalnego, a jednak - ślinka cieknie. Zawsze. I tak sobie człowiek myśli, że może i Świecie nie ma metra, galerii handlowych na sześć pięter czy food trucków z ramenem w wersji fusion vegan gluten free. Ale ma klimat. I to nie ten z prognozy pogody, tylko ten, który wchodzi w krew. Kiedy raz się go poczuje, ciężko potem nie wracać.
Jest coś hipnotyzującego w tym, jak działa to miasto latem. Z jednej strony spokojne, z drugiej tętniące życiem tam, gdzie akurat trzeba. Plac przed zamkiem, gdzie rozkładają się stoiska z regionalnymi przysmakami i rękodziełem. Boiska i skatepark, gdzie zbiera się młodzież, jakby TikToka nie było. Knajpki, które może nie mają francuskich nazw i wystroju z Pinteresta, ale wiedzą, jak dobrze usmażyć karkówkę i zaserwować ją z uśmiechem, który mówi „fajnie, że wpadłeś”.
A jak już człowiek zje, pospaceruje i nacieszy się słońcem, to może jeszcze załapać się na kino plenerowe. Albo po prostu usiąść na trawie, słuchać świerszczy, patrzeć jak dzieciaki biegają boso i uznać, że to jest właśnie ta cała magia, o której piszą w książkach. Może nie w tych wielkich, głośnych bestsellerach, ale w tych ciepłych, kameralnych opowieściach, które zostają z tobą na dłużej.
Ludzie przyjeżdżają do Świecia i są zaskoczeni. Bo nie spodziewają się, że w takim mieście można tak dobrze zjeść, tak miło spędzić czas i tak bardzo odpocząć. A potem wracają. Czasem co lato. Czasem zostają na dłużej. A czasem po prostu zabierają ze sobą wspomnienie smaku, który pojawił się nagle, niespodziewanie, jak powiew wiatru znad Wisły. Smaku, który sprawia, że ślinka cieknie jeszcze długo po powrocie do domu.
Świecie nie potrzebuje billboardów z hasłem „tu się żyje”. Ono mówi samo za siebie. Wystarczy jeden letni wieczór, żeby zrozumieć. I może trochę zgłodnieć.